Często zdarza się, że klienci traktują tłumaczenie swoich materiałów „po macoszemu”. Wiedzą, że go potrzebują, ale nie uważają ,żeby było na tyle ważne, żeby poświęcać mu swój czas. Skutkuje to tym, że zlecają wykonanie takiego tłumaczenia agencjom, a głównym czynnikiem decydującym jest cena. To z kolei powoduje, że czasami tłumaczenia na język polski zlecane są przez agencje z Indii czy innych zakątków globu. Czy już widzisz, ile rzeczy może potencjalnie pójść nie tak?

Jak wiadomo, to agencja ma bezpośredni kontakt z klientem i musi przed nim odpowiadać za wszelkie pomyłki i niedociągnięcia tłumaczy. Chcąc tego uniknąć i zapewnić możliwie jak najwyższą jakość tłumaczeń, agencje próbują wdrażać różne rozwiązania. Jak łatwo się domyślić, w agencji w przytoczonych już Indiach nie znajdziemy korektorów i redaktorów biegle władających językami docelowymi, zwłaszcza gdy tłumaczenie ma być wykonane na 50 takich języków. 

Z tego względu według takich agencji najlepszą rzeczą, którą mogą zrobić, jest sięgnięcie po zautomatyzowane narzędzia kontroli jakości językowej (tzw. LQA). W praktyce jest to jednak najgorsze z możliwych rozwiązań. Dlaczego?

Formaty

Takie narzędzia sztywno porównują tekst źródłowy z tekstem docelowym, wyszukując niespójności, rozbieżności itp. Zapewne w wielu przypadkach może się to sprawdzić, a przynajmniej nie generować problemów, jednak zdecydowanie nie w parze językowej z polskim. Każda zmiana formatu, choćby w przypadku liczb, będzie zwrócona jako błąd. Jeśli zmienisz anglojęzyczną formę 15,000 na prawidłowy zapis w języku polskim (czyli 15 000), według mechanizmu, a więc również według agencji, popełniasz błąd. Jeśli zmienisz separator dziesiętny z kropki na przecinek, popełniasz błąd. I każdy taki rzekomy błąd wymaga dodatkowych wyjaśnień, a w najlepszym razie oznaczenia go jako FP, czyli tzw. „false-positive”. W niektórych przypadkach takie weryfikowanie poprawnych tekstów może pochłonąć mnóstwo czasu, nie generując żadnej wartości dla którejkolwiek ze stron. 

Gramatyka

Więksi klienci, zwłaszcza ci działający na wielu rynkach od dłuższego czasu, dysponują glosariuszami i pamięciami tłumaczeń, które – jeśli są dostępne – zwykle określane są mianem obowiązkowych materiałów referencyjnych. Trzeba przyznać, że nierzadko są pomocne, ułatwiają i przyspieszają proces tłumaczenia. Niestety mogą też być utrapieniem. Jeśli osoba niewładająca językiem polskim (a takich jest przytłaczająca większość) dostaje zadanie „weryfikacji” tłumaczenia na ten język, najczęściej oznacza to, że spędzisz następne godziny na oznaczanie FP i tłumaczenie podstaw gramatyki. No bo jakże to? W glosariuszu jest „menedżer”, a Ty napisałeś „menedżera”? Dla mechanizmów weryfikacji typu X-Bench to błąd. Możecie sobie wyobrazić, ile razy zmieniacie liczbę, przypadek czy czas jednego terminu z glosariusza w tłumaczeniu? No właśnie. Tyle razy będziecie musieli to uzasadnić lub co najmniej oznaczyć w jakimś narzędziu jako FP.

W zależności od narzędzia można ustawić różne obszary, które mają być sprawdzane podczas takiej automatycznej weryfikacji. Jeśli trafisz na nadgorliwego kierownika projektu, czas poświęcony na tłumaczenie podwoi się. Pół biedy, jeśli agencja gotowa jest za to zapłacić, a Ty nie masz kolejnych zleceń z napiętymi terminami. Jeśli masz, a musisz wyjaśniać, dlaczego narzędzie LQA zwraca „edited 100% match” (bo „menedżer” to „menedżer”, a nie „menedżerowi”), to nie znajdziesz lepszego ćwiczenia na samoopanowanie i cierpliwość 😉 

Dlatego sami staramy się ograniczać do minimum współpracę z takimi agencjami. Oczywiście nie zmienimy świata, ale przynajmniej nie musimy się z nim zderzać na co dzień. Natomiast uważamy, że warto o tym mówić i przypominać klientom, że w tłumaczeniach – podobnie jak w większości branż – sprawdza się twierdzenie, że z przymiotników „tanio”, „szybko” i „dobrze” można wybrać dwa.

Facebook
Twitter
LinkedIn